Opowiadanie na Kreatywne Spojrzenie miało się nie pojawić.
Byłam absolutnie pewna, że się nie wyrobię, jednak jakimś magicznym sposobem - udało się. Chciałam nawet odpuścić, ale uznałam, że nie chcę marnować rozpoczętego tekstu, pomysłu i skończyłam to w ekspresowym tempie. I to nawet, gdy uznałam, że to, co do tej pory napisałam, do niczego się nie nadaje i zaczęłam wszystko od nowa, z zupełnie nową koncepcją i innym bohaterem, tylko tymi samymi wątkami - alchemią, jakąś bardzo cenną substancją i japońską tradycją oglądania kwitnących drzew wiśni, czyli Hanami (nawiasem mówiąc, naprawdę marzę, żeby kiedyś na to pojechać i zobaczyć tę legendarną sakurę, to musi być magiczny widok!).
Postanowiłam spróbować stworzyć coś opartego na niemalże samej akcji. Niektórzy z Was pewnie zauważyli zapewne, że moje opowiadania często cierpią na jej niedobór i opierają się głównie na dialogach i relacjach między bohaterami, więc proszę bardzo - oto moja próba napisania czegoś innego, gdzie jest dynamika, ,,scena walki" i w ogóle. Taki eksperyment. Nie jestem pewna, czy udany, ale zobaczymy. Trzeba w końcu ćwiczyć warsztat i próbować nowych rzeczy.
Nawet dialogu jest mało. Co się dzieje w ogóle.
Wyzwanie na ten miesiąc to: wojna, Japonia, cień.
Podczas czytana posłuchajcie sobie tego, pasuje do opowiadania, a tak poza tym po prostu bardzo lubię to wykonanie.
A ,,yozakura" oznacza po prostu wieczorne świętowanie Hanami, ,,nocną sakurę".
Enjoy!

Yozakura
Ktoś chciał
mnie zabić.
Właściwie nie było to nic zaskakującego, biorąc pod
uwagę, że od kilku miesięcy każdy z czternastu żyjących magów-alchemików marzył
o wbiciu mi noża w plecy. Nie zmieniało to jednak faktu, że obecność oni w
pokoju podrzędnego hotelu w Kyoto nie napawała mnie optymizmem.
Właśnie próbowałem dosięgnąć okna w łazience,
balansując jedną nogą na sedesie, a drugą usiłując wspiąć się na parapet, kiedy
rogaty demon dobijał się do zamkniętych drzwi. Skrzywiłem się, słysząc brzęk
tłuczonego szkła. Kolejny hotel, w którym obsługa mnie znienawidzi.
Chociaż podejrzewałem, że po śmierci takie rzeczy
tracą znaczenie.
Ze wszystkich metod, które do tej pory stosowano, żeby
usunąć mnie z tego świata, ta była najbardziej efektowna, więc podejrzewałem,
że za wysłanie oni odpowiada zramolały Temby. Wcześniej już prawie odesłał mnie
na tamten świat za pomocą kolejno: strzygi, harpii, rusałki i olbrzyma. Odkąd go poznałem przed
drugą wojną, tak gdzieś w trzydziestym
czwartym, niezmiennie był zakochany we wszelkich diabelstwach z całego świata.
Serio? Czerwony, trzyoki, rogaty demon z mitologii japońskiej?
Jakże subtelne.
Rozległ się upiorny trzask. Pełen złych przeczuć
odwróciłem wzrok od okna.
Oni wpadł na pomysł wykorzystania swoich imponujących
rogów i jednym z nich przebił drzwi. Przez otwór ziały szerokie, uzębione usta
demona w pełnej krasie.
Zakląłem i wytężając mięśnie, podciągnąłem się na
parapet. W tym czasie diabeł rozerwał biedne drzwi na strzępy i przedostał się
do łazienki.
Szarpnąłem gwałtownie za klamkę okna, ale oczywiście
nie raczyła się ruszyć. Machnąłem ręką w stronę szyby, ale gest był zbyt
niedbały i na szkle pojawiło się mało imponujące pęknięcie.
Mag, cholera. Mag od siedmiu boleści. Od czarów zawsze
lepiej wychodziły mi eliksiry, ale chwilowo na niewiele mi się to mogło
przydać.
Oni skierował na mnie spojrzenie czerwonych oczu.
W panice miotnąłem w niego pierwszym lepszym
zaklęciem. Lewą ręką, bo prawą wciąż trzymałem na klamce. Efekt był łatwy do przewidzenia.
Oni ze zdumieniem zapatrzył się na swoją umięśnioną,
szponiastą rękę, na której teraz zamiast włosów rosły niebieskie kwiatki.
Cholera, cholera, cholera.
Wykorzystałem chwilę nieuwagi demona i tym razem udało
mi się sklecić dobre zaklęcie. Szyba rozbiła się w drobny mak i wyskoczyłem
przez okno.
Planowałem złagodzić upadek, zatrzymując lecące ciało
w powietrzu, ale w efekcie zatrzymałem się z bolesnym szarpnięciem i poleciałem
prosto na chodnik. Usłyszałem brzęk tłuczonych flakonów w jednej z licznych kieszeni kurtki.
Nie zdążyłem nawet zakląć, gdy oni z zaskakującą jak na
swoje rozmiary gracją wyskoczył przez okno. Czerwona skóra średnio komponowała
się z niebieskim kwieciem.
Podniosłem się z ziemi i puściłem biegiem prosto w
pogrążoną w ciemności uliczkę.
Przyjeżdżając do Japonii trafiłem akurat na okres
Hanami, zwyczaju oglądania kwitnących drzew wiśni. Tak więc gdy biegłem mrocznymi
ulicami Kyoto, wokół mnie wirowały delikatne, pachnące płatki sakury, a w tle słyszałem odgłosy
wieczornego świętowania Japończyków przy dango i sake. Z oddali jaśniały
czerwone lampiony, nadając wszystkiemu upiorny, czerwony blask.
Nastrojowa atmosfera do ucieczki.
Pędziłem chodnikiem, czując, jak serce obija mi się o
klatkę piersiową. Zacisnąłem palce na pakunku w kieszeni kurtki.
Od tego diabelstwa się zaczęło.
Gdy skręciłem, w latarnię, którą przed chwilą mijałem,
wbił się szpon.
Przyspieszyłem, chociaż wydawało mi się, że zaraz
wypluję płuca. Całe moje niespełna stuletnie życie przeleciało mi przed oczami.
Wypadłem z uliczki prosto na bardziej ruchliwą,
oświetloną ulicę. Oni sapał gniewnie za moimi plecami. Przeleciałem jak strzała
przez pasy, w ostatniej chwili unikając bliskiego kontaktu z samochodem. Ktoś
krzyknął coś za mną po japońsku, ale zaraz urwał.
Chyba zobaczył, że goni mnie rogaty potwór, no ale sam
nie wiem.
W pobliżu majaczyło wejście do parku. Pobiegłem w
tamtą stronę, naiwnie licząc, że uda mi się zgubić demona wśród drzew.
Zapomniałem o cholernym Hanami.
Wszystkie drzewa zostały obwieszone lampionami. Przy
rozstawionych stołach pod okwieconymi gałęziami siedziały tłumy świętujących
Japończyków, pożerając ryżowe kulki dango.
Oni chyba nie spodobała się ta sielanka, bo ryknął z
frustracją.
Rozległ się zbiorowy wrzask i ludzie jak jeden mąż
rzucili się do ucieczki, porzucając plastikowe kubki, torebki i resztki
jedzenia.
Zanurkowałem między stoły, omijając je slalomem.
Diabeł bardziej praktycznie po prostu zrzucał je ze swojej drogi. Lampiony na drzewach kołysały się
niebezpiecznie.
Próbowałem przeskoczyć przez opuszczoną ławę, ale w
efekcie oczywiście potknąłem się i przewróciłem na twarz. Oni zaryczał
triumfalnie i odrzucił ostatni stół, który dzielił go ode mnie.
Wymacałem w kieszeni flakony, które udało mi się
spakować, zanim uciekłem z hotelowego pokoju. W końcu znalazłem buteleczkę o
dobrym kształcie.
Demon wyszczerzył do mnie zęby.
Po omacku odkorkowałem flakonik.
Oni wreszcie przestał dawkować napięcie i rzucił się w
moim kierunku ze szponami.
Chlusnąłem mu eliksirem prosto w twarz. Potwór zawył w
proteście, mając oczy zalane żrącą cieczą i zatrzymał się na ułamek sekundy.
Tyle wystarczyło.
Zerwałem się na równe nogi i wskoczyłem na jedyny jako
tako trzymający się stół. Spojrzałem w górę. Najniższa gałąź znajdowała się
poza zasięgiem mojej ręki. Oczywiście. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni
przekląłem swój mało imponujący wzrost.
Oni w tym
czasie zdążył już w miarę się otrząsnąć, bo chwiejnie ruszył w moim kierunku.
Wbiłem wzrok w płonący lampion wiszący na drzewie i wyciągnąłem
przed siebie rękę.
Proszę. Proszę,
proszę, proszę.
Papierowa ozdoba zaczęła powoli zsuwać się z gałęzi.
Zbyt wolno.
Czułem jak pot spływa mi po plecach. Zacisnąłem zęby.
Demon wydał z siebie gardłowy warkot i wykonał szybki
ruch wciąż ozdobioną niebieskimi kwiatami ręką.
W tym samym momencie lampion leniwie zsunął się z
gałęzi i zleciał prosto w moje dłonie.
Zanim oni zdołał choćby mrugnąć, rozwaliłem mu
latarnię na głowie.
Oblany łatwopalnym eliksirem, potwór zapłonął jak
pochodnia. Wydał z siebie przerażający ryk bólu i zrobił ostatni krok po omacku
w moją stronę. Zeskoczyłem ze stołu.
Oni zaczął tarzać się po trawie. Nic z tego. Eliksir
sprawiał, że płomienia nie dało się ugasić i nie przenosił się na nic.
W tle usłyszałem wycie syreny, które pięknie komponowała
się z odgłosami agonii demona. Odwróciłem się na pięcie i zanurzyłem między drzewa.
Cienie tańczyły na trawie, kiedy biegłem, potykając
się o korzenie. Blask lampionów barwił różowe kwiaty na czerwono. Wydawało mi
się, że pnie ścieśniają się, bo nagle czułem się jakbym przedzierał się przez
las, a nie miejski park.
Zatrzymałem się gwałtownie.
Coś było bardzo nie tak.
Gałęzie na moich oczach zaczęły się trząść, zrzucając
płatki kwiatów na ziemię i rosnąć gwałtownie. Zanim zdołałem zrobić chociaż
krok, zarosły mi drogę ze wszystkich stron, zamykając w swego rodzaju klatce.
Upiorną ciszę przerwał irytująco wysoki, męski głos.
– Bardzo brzydko podpalać ginące gatunki.
Wzdrygnąłem się.
– Jeden z ostatnich egzemplarzy oni… wielka strata.
Temby.
Oczywiście.
– Jak niemiło cię widzieć, John.
Temby wyłonił się z cienia. Różowe płatki osiadły mu na czarnym, długim płaszczu z
dołem wyszywanym runami (ekhem, szpanerstwo ekhem). Zza brązowej brody, bez
żadnej nitki siwizny, lśniły czarne oczy. Mag zbliżył się do mnie, błyskając
białymi zębami w grymasie, który chyba miał być uśmiechem.
– Nawzajem – powiedziałem szczerze.
Zacmokał.
– Ach, John… Nie wolno bawić się czymś, co przekracza
nasze możliwości.
Cofnąłem się, ale trafiłem plecami na pień.
– I po co to wszystko, chłopcze? Dla jakiegoś…
proszku?
„Jakiegoś proszku”. Ha, ha, ha.
Z powodu „jakiegoś proszku” wszyscy magowie wpadli w
szał i porzucili swoje wygodne pracownie, ruszając moim śladem. Z powodu
„jakiegoś proszku” ja, nawet nie stuletni, najmłodszy mag na świecie; samouk
odkrywający zaklęcia na własną rękę, z którym nikt się nie liczył, po prostu szary
nikt na samym końcu łańcucha pokarmowego, stałem się najbardziej poszukiwaną osobą w całym alchemicznym
świecie. Z powodu „jakiegoś proszku” od kilku miesięcy błąkałem się po różnych
kontynentach, uciekając przed kilkunastoma żądnymi mojej krwi, a przede
wszystkim własności, czarownikami.
– I tak nie wiesz, jak tego użyć. Przyniesie ci to
tylko problemy. – Głos alchemika był lepko słodki. Aż zbierało mi się na
mdłości.
Parsknąłem pogardliwie. Miałem nadzieję, że
pogardliwie, a nie histerycznie.
Znowu zostałem obdarzony upiornym uśmiechem.
– Jesteś za młody, żeby to zrozumieć.
Z perspektywy urodzonego jeszcze w średniowieczu
Temby’ego rzeczywiście byłem gówniarzem. Podobnie jak w oczach wszystkich
pozostałych, nieśmiertelnych świrów, którzy uznali, że nie zasługuję na taki
dar. Że nie zasługuję na nic, bo jestem tylko młodym, kiepskim magiem i średnio
zdolnym alchemikiem, który tylko bawił się w jakieś eksperymentalne, zbyt
często wybuchające eliksiry.
Nie zamierzałem oddać najcenniejszej substancji
naszych czasów w ręce tego patetycznego durnia. Nie zamierzałem oddać jej
nikomu.
Ja ją dostałem. To należało do mnie.
Klucz do odnowienia straconego, największego
osiągnięcia alchemii.
Starte na proszek resztki zniszczonego przed wiekami kamienia
filozoficznego, zawinięte w chusteczkę, znajdowały się w moich rękach.
Temby wyciągnął chudą, bladą dłoń
– Oddaj to John. A może zabiję cię szybciej, niż
planowałem.
Dotknąłem zawiniątka z kamieniem w kieszeni. Rozejrzałem
się kątem oka.
Drzewa. Rośliny.
Uciekając z hotelu, zabrałem tyle flakonów, ile
mogłem, częściowo na zasadzie „najważniejsze”, ale w większości metodą „co stoi
najbliżej”. To, czego szukałem, stanowiło spektakularnie nieudany efekt mojej ciężkiej
pracy sprzed zaledwie kilku dni. Teoretycznie powinienem postawić to w
widocznym miejscu, planując zająć się tym później, może wykorzystać do czegoś
innego.
Teoretycznie.
Po chwili moje palce zaczęły po omacku błądzić po
flakonikach.
– Kuszące, ale dzięki.
Druga kieszeń. Z trudem powstrzymałem syknięcie,
natrafiając palcem na stłuczone szkło.
Temby uśmiechnął się. Stanowczo nie powinien tego robić.
– W takim razie będę cię zabijał powoli. Bardzo,
bardzo powoli.
– Tak? – zapytałem z uprzejmym zainteresowaniem,
starając się zyskać więcej czasu. Moja dłoń możliwie dyskretnie obmacywała
kolejne z licznych kieszeni kurtki. Znalazłem
inny eliksir, który mógł mi się przydać.
Temby zachichotał. Jeszcze gorszy pomysł niż uśmiech.
– Właśnie tak.
Wreszcie palcami wyczułem plastikową buteleczkę. Skończyły
mi się te ładne, szklane, więc użyłem tej po wodzie utlenionej. Odetchnąłem z
ulgą.
Mag chyba wreszcie zauważył, że obmacuję się po
kieszeniach, bo zmarszczył brwi.
– Co ty rob…
Wyjąłem pierwszy lepszy szklany flakon i cisnąłem w
przeciwnika. Tysiąc lat chodzenia po świecie chyba miało fatalny wpływ na jego
refleks, bo nawet nie zrobił uniku. Naczynie rozbiło się na jego czole i
kleista, czarna substancja pociekła mu po twarzy, bulgocząc radośnie.
Wrzask był wyjątkowo niegodny poważnego maga.
Tymczasem odkorkowałem plastikową buteleczkę i wylałem
na korzenie pobliskiego drzewa.
Kiedy pracowałem nad tym eliksirem, próbowałem zrobić coś, co przyspieszałoby wzrost
roślin. Efekt był… no cóż.
Drzewo w natychmiastowym tempie poczerniało i zwiędło.
Gałęzie splątane w klatkę zwiesiły się smutno, omdlałe.
Puściłem się biegiem, słysząc za sobą dzikie wrzaski
Temby’ego. Nie zatrzymując się, wydobyłem kolejny flakon i wypiłem haustem resztkę
niebieskawego płynu. Od razu poczułem, jak mięśnie się wzmacniają, a oddech
wyrównuje. Nogi przyspieszyły gwałtownie.
Kolejny eliksir na zwiększenie siły w plecy.
– Poczekaj, gówniarzu! Tylko poczekaj!
Nie skorzystałem.
Płatki sakury wirowały
wokół mnie, gdy pędziłem przez ciemność. W oddali krzyki Temby’ego osiągały
coraz wyższe rejestry.
– I tak cię znajdę!
Być może. Ale już nie w Japonii.
Gdzieś w oddali rozbrzmiał ostatni wściekły krzyk, a
potem umilkł.
Zdjęcie: unsplash
No proszę i jak fajnie wyszło! Coś tam wiesz o Japonii, wplotłaś dyskretnie kilka obcobrzmiących słówek i ja to łyknąłem jak młody pelikan! :D
OdpowiedzUsuńPrzy pierwszym "oni" w tekście myślałem, że to jakaś pomyłka w odmianie, zbędne słówko czy coś, a to rzeczywiście był taki potworek.
Mimo, że to nie uniwersum Sabinki, to pojawia się motyw ochrony zagrożonych gatunków, ciekawe! Ciekawe co się tam naszemu alchemikowi zbiło przy upadku z okna, dobrze że wprowadziłaś plastikowe buteleczki do opowiadania, co ciutkę ocaliło realizm! ;)
Pozdrawiam ostatniego ronina Kreatywnego Spojrzenia! :v
A dziękuję ślicznie :D Coś tam wiem, bo swego czasu nieco interesowałam się Japonią i trochę o niej czytałam, wciąż bardzo chciałabym tam pojechać.
UsuńHe, he ;) Ale Anka by chyba na zawał padła, jeden z ostatnich japońskich potworów, ginący gatunek i zabity w tak bestialski, perfidny sposób!
Szklane flakony wyglądają bardziej profesjonalnie i efekciarsko, ale czasem wygrywa jednak praktyka i nowoczesność :D
Weź, chyba serio tylko ja się ostałam... aż głupio było pisać jedyny komentarz.
John nie wygląda na Johna. John to imię lokajów. A John to żaden lokaj, tylko alchemik! I w dodatku bystry. Z pewnością również zabójczo przystojny. Choć niski. Ach, John, John, John...
OdpowiedzUsuńOpowiadanie jak zawsze zacne, dynamiczne opisy i plastyczny język. Czy planujesz kontynuację, czy lepiej nastawiać się wyłącznie na uniwersum Sabinkowe (na które osobiście nastawiam się z dziką gorliwością - co Wituś, to Wituś jednak <3).
Pozdrawiam równie dziko, jak się nastawiam,
B.
PS Nie no, John. Już bardziej jakiś... Jimmy...? Jeju, wybacz, co ja gadam w ogóle :D
John od początku był Johnem :D Chciałam mu nawet zmienić imię, bo takie pospolite, ale jak już został Johnem, to został na amen, bo już nie mogę o nim myśleć inaczej. Pasuje mi do niego po prostu ;)
UsuńNie wiem, czy kontynuacja się pojawi, zastanawiałam się i nie wykluczam, ale nie chcę niczego obiecywać. Na razie lepiej nastawiać się na ,,Sabinkowe uniwersum", bo część kolejna na pewno się pojawi :)
Pozdrawiam dziko!
Jejku jak ja lubię Twoje opowiadania (Sabinka mimo wszystko, iż dopiero przeczytana niedawno plasuje się na wysokich miejscach mojego własnego, rankingu opowiadaniowego). NO co tu dużo pisać- jak zwykle genialnie, ogólnie pierwszy raz dowiedziałam się, że istnieje demon co to się zwie Oni- przydatna wiedza... i w sumie lubię to twoje charakterystyczne sytuacyjne poczucie humoru, no zaklęcie, które sprawiło, że na demonie wyrosły niebieskie kwiatki nie pozwoliło mi dość długo pozbierać się z podłogi...
OdpowiedzUsuńCo do piosenki to kurczę, pierwszy raz słuchałam japońskiego...e co to jest w ogóle za gatunek, jakiś odpowiednik folk- metalu XD nie wiem ale podoba mi się bardzo.
Pozdrawiam
Dziękuję pięknie, bardzo się cieszę!
UsuńPewnie, że przydatna, zawsze można się pochwalić w towarzystwie, że się zna japońskie demony :D
Też nie wiem, co to za gatunek, połączenie rocka z tradycyjną muzyką japońską... Folk-metal to chyba dobre określenie... oj tak, piosenka jest epicka :D
Pozdrawiam również!
Uwielbiam Japonię i wszystko co z nią związane, dlatego chłonęłam każde kolejne słowo jeszcze szybciej niż zwykle. Czy ja już mówiłam, że kocham Twój styl pisania? Mówiłam, mówiłam, ale ciężko jest mi się nie powtarzać, kiedy autentycznie jestem nim oczarowana. Lubię takie opowiadania, które zaczynają się od "mocnego kopnięcia" - od razu akcja, coś się dzieje, jakieś zamieszanie, wtedy budzi się we mnie większa chęć na dokończenie historii. Spodobała mi się fabuła, stale trzymająca w napięciu. Do tego wplecione krótkie opisy otoczenia, aj, cudownie było wyobrazić sobie Johna uciekającego przed Oni wśród deszczu płatków sakury. Kawał dobrej roboty, po prostu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło :)
Łaaa, dziękuję ♥
UsuńKlimat Japonii jest w istocie zachwycający i od razu, gdy zobaczyłam to słowo w wyzwaniu, wiedziałam, że nie będzie to tylko wymienione gdzieś przelotnie słowo i że spróbuję umieścić tam akcję :)
Pozdrawiam również!
Jestem najmniej upoważnioną osobą, by kogokolwiek recenzować, gdyż albowiem bo nie mam pojęcia, jak powinno się pisać, moje oczy rzadko wychwytują jakiekolwiek błędy, a skala świetności tworu określana jest w sposób całkowicie niegodny, gdyż często polega to na tym, że powiem "po prostu mi się podobało". Ale i tak, nie wiedzieć po co, piszę Ci komentarze xD No.
OdpowiedzUsuńTo opowiadanko było takie... inne. Tj., ciepły, zgrabny I żywy klimacik pozostał (czytanie Twoich opowiadań jest jak pluskanie się w kisielku ^^), ale, no właśnie, ktoś uciekał, ktoś wylewał na innych żrący płyn. Jestem pod wrażeniem! Fajne są takie eksperymenty! ;D
Pola, uwielbiam w Twoich dziełach to, że nigdy nigdy nigdy nie dajesz się wkręcić w tandetę i bardzo często jakieś typowe motywy przekręcasz, wywracasz i wychodzą takie, takie, takie rzeczy z przytupem. O. Taka przekora jest w tym wszystkim ^^ To jest mega! Choćby ostatnio - nie było groźnej wampirzycy, jak książe przyjechał po swoją królewnę nie było romantycznych uniesień, teraz gościa gonił potwór i człowiek zamiast czuć grozę... śmiał się. Taki młodociany Pratchett z Ciebie(a propo - główny bohater przywodził mi na myśl tego maga z "Świata Dysku". Bo i jego goniła zgraja czarnoksiężników). Bardzo mi się podobało. No.
Pozdrawiam cieplutko
Ojej, ojej, dziękuję ślicznie! Cieszę się, że eksperyment się powiódł.
UsuńNikt nigdy mi nie napisał, że moje opowiadania przypominają pluskanie się w kisielku, ani tym bardziej, że piszę z przekorą, więc czuję się zaszczycona! Podobnie porównaniem do Pratchetta. Ach! Dziękuję ślicznie, jejku ♥
Pozdrawiam również!
Ale super! :O
OdpowiedzUsuńNo, ja akurat miałam napisać, a tego nie zrobiłam (brawo ja). Więc się zamieniłyśmy ;)
Te wszystkie japońskie nazwy... na początku myślałam, że "oni" to jakiś błąd, ale potem ogarnęłam, że to jakiś stwór. Także ten, ja i znajomość słówek.
Klimatu oglądania kwitnących drzew nie czuję, za to świat magików owszem. To takie dziecinne, że wielcy magowie nie doceniają Johna tylko dlatego, że jest od nich młodszy. Przypomina mi się zachowanie dzieci z przedszkola, które śmieją się z młodszych roczników. Heh, świetnie to świadczy o panach z długimi, białymi brodami.
John jest super! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się z nim spotkamy. Zaciekawiłaś mnie do poznania jego wcześniejszej lub dalszej historii.
Hehe, niby taki gnojek, a ośmieszył starca. No i komu jest teraz łyso?
Pozdrawiam i życzę weny! kotołaczka02
No nie? Wstyd, drodzy magowie, wstyd... Ale z drugiej strony, da się ich trochę zrozumieć - żyjesz na tym świecie i pracujesz tysiąc lat, zrobiłeś tyle dla alchemii, a tu przychodzi jakiś kilkudziesięcioletni gówniarz bez doświadczenia i zabiera Ci sprzed nosa kamień filozoficzny. Skandal! :D
UsuńDziękuję bardzo i nawzajem (wena zawsze się przydaje!)
Kiedy pierwszy raz pojawiła się nazwa demona, pomyślałam, że to jakaś literówka, atu okazało się, ze faktycznie nazywa się Oni! :D
OdpowiedzUsuńMiło jest przeczytać jakiś dynamiczniejszy tekst Twojego autorstwa - świetnie CI wyszedł :) Sama musiałabym spróbować napisać coś takiego, bo obecnie to pławię się w jakichś smętnych tekstach z zerową akcją... W ogóle mam wielką ochotę zrobić jakieś one-shot z uniwersum "Ulyssesa Moore'a".
Ładnie wplotłaś słowa pochodzące z japońskiej kultury do tekstu :)
Przepraszam, że tak długo nie komentowałam, ale ostatnio mi się nazbierało kilka sprawdzianów i konkurs powiatowy (hah, test na pięćdziesiąt minut, który można spokojnie napisać w piętnaście), więc nie byłam w stanie przeczytać wszystkich tekstów na blogach, które obserwuję regularnie.
O, widzę, że napisałaś aż 6 postów w listopadzie - taka poprawa w aktywności mi się podoba :)
Pozdrawiam
Tutti
Rzeczywiście, kurczę, kurczę, aktywność rośnie :D Jeden post to wprawdzie połączone części ,,Sabinki", ale i tak jestem z siebie dumna. Mam nadzieję, że uda mi się to utrzymać :)
UsuńNawał obowiązków szkolnych, znam to :/
A dziękuję bardzo, cieszę się, że wyszło dynamicznie.
Pozdrawiam również!
Świetnie wyszedł Ci ten tekst :) Zmieniłąbym tylko imię demona na początku, żeby było z dużej litery, bo wygląda jak jakaś literówka.
OdpowiedzUsuńZ chęcią przeczytałabym jeszcze jakąś historię młodego maga.
Z tego, co czytam w komentarzach, wiele osób wzięło to za literówkę, cóż, taka nazwa :D Ale małą literę zostawiam, bo to nazwa gatunkowa, jak ,,kot" albo ,,pies".
UsuńMoże pojawi się jakieś jeszcze opowiadanie z Johnem w roli głównej, kto wie ;)
Szczerze mówiąc na początku zabrakło mi kontekstu, w którym można by wywnioskować skąd jest ta walka, jednak później wszystko jest na plus. Dobrze, że napisałas o plastikowych buteleczkach, bo już miałam napisać, że zabrakło realizmu. Poza tym podobały mi sie ciekawostki o Japonii i o świecie alchemików, które delikatnie wplotłaś w tekst.
OdpowiedzUsuń